Wypowiedzi muzyków pochodzą ze specjalnego, limitowanego wydania płyty Is There Anybody Out There?. Poniższe tłumaczenie zaczerpnąłem z portalu onet.pl. Pozwoliłem sobie poprawić tylko kilka błędów.
ROGER WATERS:
Miałem dosyć
wielkich widowisk, w czasie których publiczność wdziera się na
scenę, panuje chaos i agresja. Chciałem się od tego odciąć.
Koncepcja wybudowania na czas występów muru owładnęła mną od razu.
Pomijając jej osobisty wymiar, pomyślałem, że mógłby w ten sposób
powstać całkiem niezły teatr rockowy. "The Wall" to część mojej
historii, ale wydaje mi się, że podstawowe tematy tu zawarte
pobrzmiewały również w innych. Główna idea została przekazana w
stosunkowo prosty i klarowny sposób: wszyscy uważamy, że konieczne
jest unikanie albo wypieranie się bolesnych aspektów naszych
doświadczeń i de facto używamy ich jako cegieł tworzących mur
("wall"), za którym możemy czasem odnaleźć schronienie. Wielu ludzi
prowadzi ze sobą dramatyczną walkę, dostrzegając we własnym życiu
podobny problem.
W moim przypadku zmagania odbywały się za
murami odnoszącego ogromne sukcesy zespołu rockowego. W takim
zespole człowiek znajduje się na uprzywilejowanej pozycji, której
zazdrości mu cały świat. Tak chyba rodzą się marzenia. Masz władzę,
zarabiasz krocie, a na dodatek bije jeszcze od ciebie cokolwiek
fałszywy blask. Łatwo się od tego uzależnić. A kiedy już nie możesz
bez tego żyć, postanawiasz wyprzeć z pamięci wszystkie negatywne
efekty uboczne całego przedsięwzięcia. W ten sposób człowiek popada
w wygodne odrętwienie. Jest to warunek niezbędny, aby móc nadal
tkwić w swoim śnie o sławie. Lecz kiedy zaświta ci wreszcie to
wszystko w głowie, tak jak mnie, stajesz w obliczu decyzji. Możesz
albo kurczowo trzymać się marzeń, ponieważ pozbycie się ich byłoby
zbyt frustrujące i niewygodne, albo też, uświadomiwszy sobie, że to
wszystko wcale nie jest takie wspaniałe, możesz ruszyć w całkiem
inną stronę.
Zdałem sobie sprawę, że nie było dłużej sensu
tkwić w tych mrzonkach, albo przynajmniej, że rzeczywistość nie była
tak nęcąca, jak przewidywały to marzenia. Tak naprawdę już w "Wish
You Were Here" doszedłem do takich wniosków. Już wtedy nie chciałem
grać "drugoplanowej roli w wojnie o to, kto ma wieść prym w klatce"
("a walk on part in the war for the lead role in a cage"). A właśnie
tym są wszystkie wielkie zespoły rockowe. Jest to naprawdę ogromna
klatka z mnóstwem kuszących zabawek, co jednak nie zmienia faktu, że
jest to więzienie. Stworzenie "The Wall" było dla mnie pewnym
odkryciem, rodzajem egzorcyzmu. Musiałem albo wyrzucić to wszystko z
siebie, albo spędzić resztę mojego życia jako człowiek cień, w
ciemnych okularach, z papierosem, wyraźnie trzymający się na
wszelkich imprezach na dystans, który człowiek w
rzeczywistości śmiertelnie boi się spotkań z normalnymi
ludźmi.
Jeżeli zaś chodzi o same nagrania i koncerty, myślę,
że w całej karierze Pink Floyd nie było lepszych. Jestem ogromnie
dumny z tej pracy. Niesie ona w sobie znaczny ładunek treści i
muzyki, stworzyliśmy dużo dobrych kawałków i niezły teatr rockowy.
Mam dopiero 56 lat, ale — kto wie, być może okaże się to największym
osiągnięciem mojego życia.
Fakt, że kolejne pokolenia
doceniają ten wysiłek jest dla mnie źródłem niezmiernej radości. Bez
przerwy otrzymuję listy z prośbami o pozwolenie na wykorzystanie
gdzieś moich kompozycji. Jedyne do których się przychylam to te od
amatorów ze szkół i college'ów. Właśnie to jest szczególnie
budujące. Jest w tym również pewna ironia losu, ponieważ hymnem dla
nich wszystkich stał się fragment (oczywiście Another Brick in The Wall Part Two — przyp. WM] "We don't need no education" ("nie
potrzebna nam nauka"), który zaraz po premierze wywołał spore
poruszenie. Politycy i przedstawiciele kręgów edukacyjnych ustawiali
się rzędami, aby donieść, iż jest to cios w plecy całego
szkolnictwa. W rzeczywistości utwór okazał się niezwykle przydatny
ludziom próbującym uczyć dzieciaki muzyki i angielskiego, ponieważ
uczniów intrygowały idee, które starałem się tam przekazać. Piosenka
weszła niemal do kanonu lektur obowiązkowych. To mnie naprawdę
cieszy.
DAVID GILMOUR:
Dla mnie najlepsze
w całym "The Wall" było stanięcie na szczycie muru. Zbliżaliśmy się
już do drugiej połowy koncertu. Zespół został "zamurowany", a
publiczność stała oko w oko z ogromną pustą ścianą. Roger, który
pojawił się po prawej stronie sceny, zaśpiewał: "Czy jest tam kto?"
("Is there anybody out there?"). A w chwilę później — niespodziewana
gra świateł i oto byłem już tam, 30 stóp nad ziemią. Cztery
olbrzymie reflektory parzyły mi plecy. Rzucałem na widownię cień,
którego końca nie sposób było się dopatrzyć i grałem pełną parą
solówkę do jednego z najlepszych kawałków, jakie kiedykolwiek udało
mi się napisać — "Comfortably Numb".
Wrażenie z pewnością
było piorunujące. Przez te kilka minut byłem wolny, z dala od tłumu,
zespołu, 80 osobowej ekipy technicznej i odsłuchu. Nie musiałem
zastanawiać się nad tym, gdzie powinienem stać podczas kolejnego
numeru, nie musiałem dyrygować chórkiem ani muzykami towarzyszącymi.
Mogłem zwyczajnie wykonywać swoją robotę, to, co lubię najbardziej —
grać na gitarze i próbować każdego wieczora robić to coraz
lepiej.
"The Wall" od początku było pomyślane jako album,
film i widowisko sceniczne. Dynamika między zespołem i publicznością
była zaledwie jednym z tematów tej koncepcji. Cały podstęp tkwił w
tym, że według pomysłu Rogera, sam koncert był komentarzem do tego
właśnie motywu. Kiedy tylko Roger przedstawił nam swoją koncepcję,
cały zespół dostrzegł jej potencjał dramatyczny. Nie
przypuszczaliśmy jednak, jak zręcznym posunięciem będzie gra w
rytmie spadających 10 kilogramowych cegieł, lądujących jakieś dwie
stopy nad naszymi głowami na siatce ochronnej.
Pierwszy raz
usłyszałem o tym wszystkim w jakiś czas po trasie koncertowej
Animals, na zebraniu zespołu, zwołanym dla przedyskutowania nowego
projektu. Roger przyniósł na nie dwie taśmy demo. Z jednej z nich
powstało "The Wall". Druga, chociaż zdawała się lepsza muzycznie,
była jednak mniej błyskotliwa. Zdaje się, że później ukazała się
jako "Pros And Cons of Hitchhiking" Rogera.
Wybudowanie muru
między nami a widownią było uderzającą metaforą zagubionej podczas
stadionowych występów intymności. I chociaż wierzę, że pomimo hałasu
i złych warunków, nadal udawało nam się dotrzeć do większości fanów,
to jednak strata kontroli nad tym, co nas otacza, z pewnością mnie
niepokoiła. Najwyraźniej Rogera martwiło to znacznie
bardziej.
Plany Rogera narzuciły tak napięty grafik, że on
sam przeniósł w sąsiedztwo swoje własne studio nagrań. Demo trzeba
było przekształcić w album, album w show, a show w film. I to
wszystko w tym samym czasie. W związku ze zbliżającymi się występami
na żywo, przyjąłem na siebie funkcję dyrektora muzycznego:
rekrutowałem i przesłuchiwałem dodatkowych muzyków, a później
utrzymywałem ich w odpowiedniej formie. Podczas nagrań raz pisałem
teksty, innym razem byłem producentem. No i oczywiście grałem na
gitarze i śpiewałem.
Wyrzuciliśmy z demo parę piosenek,
pozmienialiśmy całe frazy i tylko refren z "Young Lust" ostał się w
swojej pierwotnej postaci. Jeżeli nie podobało się coś mnie albo
współproducentowi płyty, Bobowi Erzinowi, i jeżeli wystarczająco
ostro obstawaliśmy przy swoim, Roger po prostu szedł do
pomieszczenia obok i pracował nad tym od nowa. Kiedy już przyznał
nam rację, był w stanie pracować niezwykle szybko i efektywnie
(kiedyś w ciągu jednej nocy napisał zupełnie nowy utwór — "Nobody
Home"). Pomijając "Young Lust", mój wkład twórczy w płytę ograniczył
się do "Run Like Hell" i "Comfortably Numb". Obydwa kawałki miały
się znaleźć na moim solowym albumie, na którego nagranie rok
wcześniej zabrakło mi czasu. To najlepsze kawałki z całego "The
Wall", ale cóż innego mógłbym na ich temat
sądzić?
Prezentacja wizualna była również efektem podobnej
dyskusji i współpracy, i ciągle ulegała drastycznym zmianom.
Pierwotny plan Rogera opierał się na tym, by większa część drugiej
połowy koncertu została odegrana w ukryciu, zza ściany i aby w ten
sposób kompletnie zdezorientować publiczność. Jednak w dniu koncertu
doszliśmy do wniosku, żeby mur pozostał mniej więcej nietknięty, ale
jednocześnie, żeby fani mieli na co patrzeć. Ustaliliśmy. że będą to
animacje Geralda Scarfa, sekwencja "hotelowa" Rogera, w pokoju,
który wyłaniał się z muru, a także moje pięć minut podczas
"Comfortably Numb".
Nie mogę powiedzieć, aby był to mój
ulubiony sposób koncertowania, tak jak sam album "The Wall" nie
należy do moich faworytów pośród nagrań Floydów. Pojawiło się tu
trochę kiepskich sekwencji, np. ten materiał związany z Verą Lynn albo z
"Bring the Boys Back Home". Jednak kiedy już coś nam się udało — to w
stu procentach, w każdym takcie, w najmniejszej nucie. A widowisko
samo w sobie było fantastyczne. Aby w pełni pojąć jego fenomen
należało spojrzeć na to pod trochę innym kątem. Było tu tyle samo
ładunku teatralnego, co muzycznego. Album miał zwięzłą strukturę,
zaś technologia niezbędna do stworzenia tego rodzaju przedstawienia,
dalej ograniczała naszą muzyczną giętkość. Nie pozostawało zbyt
wiele miejsca na improwizację i spontaniczność.
Podczas
nagrań i samej trasy bawiliśmy się całkiem nieźle. Spierałem się z
Rogerem na śmierć i życie odnośnie mnóstwa szczegółów, których teraz
nawet pewnie bym nie usłyszał. Pracy nad "The Wall" poświęciłem rok
mojego życia i ze względu na wszystkie dobre kawałki — opłaciło się
całkowicie.
NICK MASON:
To, co od razu
wywarło na mnie wrażenie, jeżeli chodzi o "The Wall", to sam pomysł
fabuły. Często wydaje mi się, że najtrudniej jest wymyślić temat
przewodni dla takich przedsięwzięć, jak nasze. Ale w przypadku "The
Wall" temat od samego początku był mocny i do końca
przemyślany.
Nasza publiczność nigdy nie oburzała mnie tak,
jak Rogera, ponieważ jak wszyscy wiedzą, perkusiści generalnie się
nie oburzają. Byłem pod pewnymi względami zaniepokojony, jeżeli
chodzi o oryginalną koncepcję teatralną Rogera, która przewidywała
zagranie praktycznie całego koncertu zza muru. Na szczęście w
trakcie przygotowań, początkowy projekt został nieco
zmieniony.
"The Wall" to historia Rogera, jej oś stanowią
jego osobiste doświadczenia. Jednak było w niej zawsze
wystarczająco dużo innych, zwracających natychmiast uwagę motywów,
które nadawały całości szerszy wydźwięk. Nie każdy z nas stracił
ojca podczas wojny. Ale za to większość z nas, od czasu do czasu
była źle traktowana w szkole. Z pewnością te bardziej powszechne
elementy przyczyniły się znacznie do nieustającego sukcesu
płyty.
Muszę przyznać, że widowisko samo w sobie było
niezwykle odkrywcze. Większość zespołów rockowych wychodzi z
założenia, że w kapeli jest wiele różnych osobowości, które
potrzebują popisywać się na scenie. Nie ma w tym nic złego, ale Pink
Floyd zawsze kładło większy nacisk na stworzenie niepowtarzalnego
przedstawienia, niż na promowanie poszczególnych muzyków na
sceniczne indywidualności. To podporządkowanie się zespołu wizjom
wypływającym z muzyki zawsze było cechą charakterystyczną naszej
pracy, zaś widowisko "The Wall" było ukoronowaniem tej drogi
rozwoju. Zbliżyło ono o kolejny krok koncerty rockowe do widowiska
teatralnego. I nie była to tylko kwestia wybudowania muru. Cały
występ przepełniony był rozmaitymi teatralnymi gestami. Weźmy na
przykład piosenkę otwierającą całą imprezę — "In The Flesh".
Publiczność była przekonana, że wykonuje ją Pink Floyd, podczas gdy
w rzeczywistości oglądali jedynie zespół towarzyszący — ludzi w maskach odlanych
z twarzy prawdziwego zespołu. Stało się to jasne dopiero po tym, jak
zespół "zastępczy" został dramatycznie "zamrożony", z pomocą gry
świateł zniknął z pola widzenia, a następnie, gdy światła ponownie
rozbłysły w górze, oczom wszystkich ukazało się prawdziwe Pink
Floyd.
Jednym ze wspaniałych aspektów grania w odnoszącym
sukcesy zespole jest to, że ma się możliwość pracy z ludźmi, którzy
są najlepsi w swoim fachu. Gerald Scarf, Mark Fisher, Jonathan Park,
James Guthrie... Zarówno oni, jak i ich wkład w muzykę był
rewelacyjny. To była naprawdę wspaniała ekipa. Po długim okresie
nagrań studyjnych, nastąpił równie długi okres koncertów. Z powodu
olbrzymiej presji, ludzie często dzielili się na małe grupy, z
których każda miała zająć się czym innym. Podczas gdy na przykład
Dave nagrywał w jednym studiu partie gitarowe, Roger zagrywał w
innym wokale. Nie miało to żadnego związku z tym, jak się ze sobą
dogadywaliśmy. Tak po prostu było wygodniej realizować jak najlepiej
ten cholerny kolosalny grafik. Jedyną satysfakcję odnajdywałem w tym
czasie w pracy. Pomimo ogólnej presji, wszystkim nam pracowało się
świetnie. Przez dłuższy czas panowała między nami pełna determinacja
i jednomyślność.
To, co szczególnie cieszy mnie dzisiaj, to
długowieczność "The Wall". Ludzie nadal rozmawiają o naszych
koncertach, a płyta ciągle się sprzedaje. Najwyraźniej w
przeciwieństwie do znacznej części twórczości rockowej, płyta "The
Wall" nie jest w żadnym razie efemeryczna. Stało się tak zapewne w
znacznej mierze dzięki sile idei, jakie ze sobą niesie, dzięki sile
zawartej na niej muzyki, a także dzięki rozmachowi, którego nadało
jej to niezwykłe przedstawienie teatralne.
RICHARD
WRIGHT:
Chociaż nigdy nie przepadałem za dużymi
koncertami na stadionach (zawsze przeszkadzała mi gorsza jakość
dźwięku i wybryki nieposkromionego tłumu), jednak nie uważałem, aby
w mój kontakt z olbrzymią widownią był zasadniczo zły. Dlatego kiedy
Roger po raz pierwszy przedstawił swój pomysł na trasę "The Wall",
nie byłem tym szczególnie zachwycony. Wydawało mi się, że
wybudowanie na scenie muru doprowadzi do umyślnej izolacji
publiczności, a to z kolei kłóciło się z moją koncepcją tego, o co
przede wszystkim chodzi podczas koncertu rockowego. Moje obawy
rozwiały się, kiedy idea Rogera ewoluowała i przedstawił nam nowe
elementy widowiska, które miały dotrzeć bezpośrednio do widzów (np.
animacje Geralda Scarfa i zburzenie muru na koniec całej imprezy).
Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, że będzie to bardzo mocne
doświadczenie zarówno muzyczne, jak i wizualne.
Wszyscy
wiedzą, że podczas pracy nad "The Wall" moje stosunki z Rogerem
uległy totalnemu załamaniu. Nasze osobowości ścierały się od zawsze,
ale wtedy napięcie osiągnęło apogeum. Jest to po części moja
zasługa. Nie wniosłem żadnego wkładu ani w Animals, ani nie
miałem nic szczególnego do zaoferowanie na "The Wall".
Najzwyczajniej w świecie nie byłem wtedy zbyt kreatywny. Mam ogromny
szacunek do niezmiernie ciężkiej pracy, jaką Roger samodzielnie
wykonuje. Dla mnie proces ten jest dość trudny. Przykładowo,
większość materiału z "Dark Side Of The Moon" napisaliśmy z Rogerem
wspólnie. Później jednak coraz więcej kompozycji podejmowaliśmy
oddzielnie. Po Animals, Dave i ja nagraliśmy albumy solowe, a
tymczasem Roger napisał praktycznie całe "The Wall". Jemu więc
należą się wszelkie honory. Myślę jednak, że doszedł potem do
wniosku, że to, co napisał powinno być de facto jego projektem
solowym.
Było to dla mnie i trudne, i smutne. Oczywiście nie
chciałem opuścić zespołu. Ale kiedy już zostałem z niego wyrzucony,
udało mi się przekonać samego siebie, że to i tak musiało kiedyś
nastąpić. Ja i Roger po prostu nie potrafimy ze sobą pracować. Mimo
wszystko chciałem skończyć to, co zacząłem. Większa część moich
partii była już nagrana. Jednak ja chciałem również wziąć udział w
koncertach. Miało to być moje ostateczne pożegnanie. Wszystko to
było bardzo trudne i do końca nie wiem, w jaki sposób mi się to
udało. Musiałem całkowicie zagłuszyć mój ból i złość. Dla wszystkich
była to dosyć niezręczna sytuacja, ale zacisnęliśmy zęby i
kontynuowaliśmy pracę w iście angielskim honorowo-nadętym
stylu.
Pomijając wszystko, było to naprawdę nadzwyczajne
przedsięwzięcie i cieszę się, że mogłem w nim wziąć udział.
Najbardziej ze wszystkiego zapadło mi w pamięć niezwykle dziwne
uczucie, jakie mnie ogarnęło, kiedy grałem nie widząc publiczności.
Podejrzewam, że tak właśnie czują się członkowie orkiestry w teatrze
albo operze. Nie byłem do tego przyzwyczajony. Poza tym, kiedy
został wzniesiony mur, cała ekipa techniczna kręciła się na scenie
podczas całego koncertu, co nie byłoby możliwe, gdyby publiczność
widziała scenę. Jak ktoś zauważył, wyglądało to tak, jakbyśmy
puścili taśmy, na czas koncertu wrócili do hotelu, a potem pojawili
się na ostatni bis.
Widownia była wprost zahipnotyzowana.
Nikt nie zrobił niczego podobnego ani przedtem, ani potem. Jestem
pewien, że w przyszłości "The Wall" zostanie uznany jeden z
najbardziej wpływowych i niezapomnianych koncertów w całej historii
rocka.