Nie będzie to podróż rowerem marki Wigry 3 dookoła świata ani jednoosobowa ekspedycja w Himalaje. Nie podejmuję się przepłynięcia w beczce wodospadu Niagara ani przebiegnięcia Afryki dookoła w dwa tygodnie. Nie jestem w tym co robię ani pierwszy ani, miejmy nadzieję, ostatni. Jest to tylko:

Motto:

"Czyż życie nie jest czymś więcej niż pokarm, a ciało niż odzienie?"

Ew. Mateusza 6:25

Podróż Do Ostatniej Strony


Ostatnia modyfikacja: 2002-09-16


Spis treści:

Dodatki:

Kontakt ze mną


Rozdział I: Prolog

Ludzie, czy to jest mądry pomysł? Wziąć namiot, spakować plecak, wsiąść na motor i pojechać? Jeżeli tylko motor jest sprawny, zaplanuje się dobrze trasę i jedzie się w grupie to OK. A co jeżeli zamiast porządnego motoru jest motorower (do 50cm3 pojemności silnika), nie ma żadnego planu i jedzie tylko jedna osoba? Głupota!

A jednak ta głupota stała się rzeczywistością dwa lata temu. Podróż z Krakowa nad morze i spowrotem trwała 10 dni. Jechałem, patrzyłem, robiłem zdjęcia a niektóre z wrażeń z wyprawy, niedostępnych przeciętnemu obywatelowi RP, dla którego szczytem szczęścia jest stała praca z gwarancją braku większych zmian przez najbliższe 40 lat, opisałem w Dzienniku Podróży.

Monotonia i jednostajność życia w XXI wieku jest dla mnie nie do zniesienia, dlatego znowu postanowiłem pojechać. Tym razem zrobię to inaczej.

Celem mojej podróży jest napisanie książki. Zacząłem ją już pisać kilka miesięcy temu i dokończę ją, choćby tylko dla własnej satysfakcji. Jest to powieść fantastyczno-przygodowa, której świat jest alegorycznym odbiciem naszej rzeczywistości. Jest to opowieść o podróżowaniu, o przyjaźni i o władzy, o wolności i o swoim miejscu w świecie. Ale przede wszystkim jest to po prostu powieść przygodowa, której czytanie ma dawać przyjemność i radość, a dopiero potem skłaniać do myślenia.

Wrócę z podróży kiedy napiszę ostatnią stronę.

Poza pisaniem książki mam zamiar prowadzić relację z podróży i to na bieżąco. Jak? Wystarczy 10 minut z palmtopem w kafejce internetowej i sprawa załatwiona. Szkoda, że nie mam aparatu cyfrowego, bo mógłbym też przesyłać zdjęcia.

Wszystko co trzeba zostało już powiedziane. Jeszcze tylko kontakt ze mną:

Telefon:501-948-555
Mail:istari@polbox.com
WWW:http://www.tkdami.pl/~martin

Czekam na SMSy i maile z gratulacjami, że tak mi dobrze idzie, że już tak daleko dojechałem, że to wspaniały pomysł itp.,itd. Piszcie, piszcie, nie wstydźcie się. Jestem bardzo towarzyski, lubię ludzi i nie gryzę.


Rozdział II: Przygotowania

Do wyprawy potrzebne mi będą następujące rzeczy:


Rozdział II i pół: Same problemy

Jeszcze się nic nie zaczęło, a już same problemy. Najpierw zepsuł się motorower. I zepsuł się na dobre. Najpierw coś wybuchło i urwało rurę wydechową. Znalazłem ją gdzieś w rowie i przyczepiłem z powrotem. Niezłe, co? Dziesięć kilometrów później silnik przestał działać definitywnie z powodu, jak się później okazało, pęknięcia pierścienia na tłoku i zarysowania cylindra strzępami tego tłoka. Mówiąc prościej: koniec trasy, game over, wracamy do domu.

Na szczęście mam już nowy silnik. I wszystko działa, tyle, że świeca z niewyjaśnionych przyczyn zapycha się nagarem średnio co 10 km i trzeba stawać i czyścić. Jak w takich warunkach można gdzieś jechać? No raczej nie można. Mam nadzieję, że uda mi się problem usunąć.

Może warto jeszcze wspomnieć o tym, że jadąc na motorze doznałem ataku sił nadprzyrodzonych. Tak naprawdę nie jestem tego pewien, mogła to być petarda. Fakty są takie: jechałem spokojnie motorkiem, wtem coś mi głośno wybuchło w plecach. Stanąłem natychmiast i w głowie pojawiły mi się dwie hipotezy. Pierwsza: pękł mi kręgosłup. Druga: jeżeli przyczyną wybuchu było coś z zewnątrz musiało przejść przez plecak, który zapewne jest teraz w strzępach.

Wysnuwszy te hipotezy przystąpiłem do ich weryfikacji. Okazało się, że:

  1. kręgosłup mi jednak nie pękł, chociaż poczułem jakby mi coś w nim wybuchło.
  2. plecak był cały, ale na samym środku tylnej ścianki była spora dziura.
  3. dziura była też w ubraniu na plecach.
  4. w dziurach czuć było zapach siarki.
  5. w plecaku nie było żadnej innej dziury. Nie było w nim też nic co by mogło spowodować wybuch.

Takie są fakty. Jeżeli ktoś ma ochotę pobawić się w Sherlocka Holmesa to zapraszam. Za najciekawsze wytłumaczenia zjawiska przewiduję nagrody.

Ostatni problem to pogoda. Krótko mówiąc: leje. Leje paskudnie.

Miałem jechać trzynastego. Trzynasty jest właśnie dzisiaj a wygląda na to, że nie ruszę ani dziś (z powodu pogody) ani jutro (z powodu naprawy motorka). W związku z tym początek wyprawy przesuwam na 15 sierpnia. Szkoda, bo chciałem zdążyć na SLOT. Może zdążę chociaż na końcówkę.


Rozdział II i trzy czwarte: False start

Szesnastego sierpnia 2002 r. o godzinie 14:00 zapaliłem motor i wyruszyłem z Krakowa udając się w stronę Oświęcimia. Wyprawa zaczęła się tak pięknie jak powyższe zdanie, aż do momentu kiedy silnik przestał pracować pięć kilometrów później. Odkręciłem świecę, wyczyściłem elektrody wkręciłem świecę, zapaliłem, ruszył. I właściwie nie byłoby problemu, gdyby nie to, że robiłem tak co kilka kilometrów aż do momentu kiedy straciłem cierpliwość i zyskałem rozsądek i stwierdziłem stanowczo, że w ten sposób to ja jechać nie będę. Motor trzeba wyregulować. Muszę wracać, nie ma rady.

Po dalszych kilku minutach spędzonych na wykręcaniu świecy, czyszczeniu, rozwieraniu styków, wkręcaniu, zapalaniu, stwierdzeniu, że silnik się zalał i nie odpali, odkręcaniu, czyszczeniu, dociskaniu styków, wkręcaniu, wrzucaniu biegu, pchaniu motorka i puszczaniu sprzęgła w odpowiednim momencie doszedłem do porozumienia z samym sobą co do następujących rzeczy:

  1. jeszcze kilka takich operacji i szlag mnie trafi
  2. wbrew wszystkim przeciwnościom jakie miałem od początku tej wyprawy, właśnie, że ją dokończę!
  3. a zanim ją dokończę to ją zacznę i zamiast motoru użyję pociągu
  4. motor niech rdzewieje na deszczu, mam to w D.

Może warto jeszcze dodać, że działo się to wszystko tego samego dnia, którego papież miał przylecieć do Krakowa. Kiedy wracałem o godzinie 16:00 jeszcze go nie było, za to wszędzie było pełno policji. Na drodze z Chrzanowa do Krakowa stali co 50-100 metrów po obu stronach drogi, niczym niebieskie drzewa. Widać było, że nudzi im się setnie, więc pewnie stali tam już dłużej niż kilka minut. Ta droga kończy się rondem i jakieś pół kilometra przed tym rondem policjanci stali już nie co 50 metrów tylko co 5. Po co ich tylu - nie mam pojęcia. Może dostali cynk, że bojówka Prawosławno-Protestancka szykuje zamach na papieża a może przyszli pokazać się społeczeństwu, że panują nad sytuacją albo po prostu przyszli popatrzeć. Nawiasem mówiąc nikt nie pomyślał o ubikacji dla nich. Zwłaszcza dla tych co stali co 5 metrów. I gdzie taki stróż prawa ma się udać kiedy poczuje potrzebę? Za krzaczek? Tam nie ma ani krzaczków ani drzewek. Musi się więc męczyć, biedaczek. Chyba, że koledzy zrobią mu niebieski parawanik z kurtek albo zbudują namiocik z pałek.

Z resztą pół biedy policjanci, poradzą sobie jakoś, ale co z policjantkami?! Przecież wiadomo, że kobiety częściej muszą niż mężczyźni, czego dowodem są kolejki do (wyłącznie) damskich toalet w restauracjach McDonald's. A kobiety-policjantki też stały przy drodze. Nawiasem mówiąc miały na sobie całkiem przyjemne mini-spódniczki.

Z innych ciekawych rzeczy, które odnotowałem były nowe reklamy na billboardach. Usunięto liczne plakaty z panienkami, piwem itd. a w to miejsce wstawiono plansze z napisem "wiara, nadzieja, miłość". Znacznie gorszej jakości niestety. I bez panienek oczywiście. Chociaż może kiedyś... Jeżeli Watykan zatudniłby specjalistów od marketingu to być może ten plakat wyglądałby zupełnie inaczej. Na przykład napisy "wiara", "nadzieja" i "miłość" mogłyby być wyhaftowane na stanikach młodych niewiast w strojach kąpielowych. Wiem, sam wiem, że to chore. Ale kiedyś chore byłoby pokazywanie nieubranych kobiet w reklamach jogurtu, dziś to jest normalne. Więc proszę nie mieć pretensji do mnie - to świat jest chory, nie ja. Ja tylko pokazuję rzeczywistość.

No proszę, jeszcze nigdzie nie pojechałem a już tyle ciekawych rzeczy do napisania. Właściwa wyprawa zacznie się, o ile nic mi nie przeszkodzi tym razem, o godzinie 0:50 w nocy z 16 na 17 sierpnia. Technicznie będzie to już siedemnasty sierpnia, ale dla mnie dzień zaczyna się od wschodu słońca (czyż wschód słońca nie wygląda jak początek dnia, bardziej niż północ?).


Rozdział III: Początek

16 sierpnia 2002!

Nic dodać, nic ująć.


Rozdział IV: Ale ciule

Podróż zaczęła się w środku nocy w pociągu. Po pół godzinie udało mi się znaleźć prawie pusty przedział i mogłem sobie nawet po trochu drzemać. Moja radość nie trwała długo. Na którejś z kolejnych stacji otworzyłem oczy i pierwsze co zobaczyłem to ciężko uzbrojony sztab policji. Zanim zdążyłem wymyśleć po co na stacji tyle policji w środku nocy do mojego przedziału wpadło kilku rosłych młodzieńców i wtedy zrozumiałem: jadą na mecz!

Pierwszy raz byłem w tak bliskim sąsiedztwie rasowych kiboli. Okazało się z miejsca, że są co prawda lekko agresywni, ale zazwyczaj tylko w stosunku do aktualnych wrogów. Mogłem więc w miare bezpiecznie obserować tę malowniczą subkulturę a wyniki moich obserwacji niniejszym udostępniam opinii publicznej.

Przede wszystkim: język. Trzeba się go po prostu nauczyć. Oprócz obowiązku użycia minimum dwóch słów wulgarnych w każdym zdaniu prostym i odpowiednio więcej w zdaniu złożonym trzeba też wiedzieć na przykład to, że ekipa to grupa bojowa reprezentująca daną drużynę a k.... to jedno z określeń policjanta pilnującego ekipę w pociągu (np. w zdaniu: 'czy nasze k...y już wysiadły?''). A najczęściej używane słowo to 'ciul'.
- Te nasze k...y to straszne ciule. Same jednobelkowce. - to jedno przykładowe użycie. Poza tym ciulem może być praktycznie każdy. Wystarczy, że mówiącemu coś się w danym osobniku nie podoba. Bardzo pożyteczne słowo.

Na koniec powiem tylko tyle, że doznałem wyraźnej ulgi kiedy te ciule w końcu wysiadły.

A teraz tkwię w poczekalni na dworcu w Wołowie. Dworzec równie piękny jak nazwa. Trzy godziny czekania na autobus jadący do Lubiąża, na SLOT. Przyjechało ze mną jeszcze 6 innych osób i chętnie bym ich poznał bliżej, ale śpią. W dodatku chrapią. W tym jedna dziewczyna - ona chrapie najgłośniej. Coś niesamowitego.


Rozdział V: SLOT ART festival

Czternastego sierpnia 2002 roku w Lubiążu koło Wołowa koło Wrocławia zaczął się SLOT ART festival. Trwał do osiemnastego. Ja dotarłem tam siedemnastego rano. Ziewając rozbiłem namiot na polu namiotowym i poszedłem się rozejrzeć.

Impreza miała miejsce na zamku w Lubiążu i okolicach. Może z resztą był to klasztor, nie jestem pewien. Przez cały czas trwały warsztaty, koncerty, pokazy, wykłady, imprezy a było tego tyle, że człowiek musiał się nieźle nagłowić zanim coś wybrał. Uczestników było sporo, ponad 2000 dusz. Ich różnorodność była wielka i już samo to było dobrym powodem, żeby przyjechać. I tak można było spotkać kwiat młodzieży polskiej: skate'ów, studentów, ćpunów, punków, rastamanów, wegan i innych. Najwięcej było takich, którzy nie mieli bladego pojęcia o tym kim są i czego chcą, i myślę, że to głównie dla nich był ten zlot. Cała ta malownicza trupa żyła ze sobą w pełnej zgodzie. W każdym razie przez 5 dni. Jedyne zasady to: zero przemocy, zero alkoholu, zero narkotyków. Poza tym - wolność, można robić co się chce, iść gdzie się chce, gadać, grać w siatkówkę albo przespać cały dzień w namiocie.

Dużo było na temat Boga, Biblii, Jezusa i spraw pokrewnych. Wielu mówców opowiadało o swoim życiu z Bogiem, mówiło o tym kim jest Jezus, jaki on jest, czego od nas oczekuje, co nam chce i może dać, o tym, że można mu służyć bez pośredników, o tym, że można go znać osobiście. Słyszałem na SLOT'cie historie ludzi, których Bóg uwolnił od głodu narkotykowego, którym wrócił zdrowie, chęć życia, spokój i radość. Słyszałem o Jezusie, który żyje i któremu zależy na zapitym ćpunie leżącym gdzieś na ulicy. I byli tam ludzie, którzy potrzebowali to właśnie usłyszeć i wielu z tego kolorowego, nastroszonego tłumu nieoczekiwanie znalazło podczas tych pięciu dni powód, żeby żyć.

Co do mnie to nie ćpam, nie piję i nie lubię hard-core'owej muzyki. Ale nie trzeba mieć samemu irokeza na głowie, żeby mieć kolegę z fryzurą w czerwono-niebieską szachownicę. Można nie lubić heavy-metalu ale to nie znaczy, że wolno odmawiać innym prawa do słuchania tego co im się podoba a nie wyrządza szkody innym. To samo w drugą stronę. Gdyby wszyscy ludzie to zrozumieli (zwłaszcza rodzice) żyłoby się nam wszystkim o wiele lepiej.

Któregoś dnia byłem na koncercie grupy "No Longer Music" z Nowej Zelandii. To właściwie nie był koncert, to była opowieść, o człowieku, który żyje w niewoli swoich rządz i grzechów, o tym, że jego końcem jest śmierć i o tym, że Jezus umarł żebyśmy mogli żyć. Proste, jasne. Tyle, że całość była w stylu: heavy metal. Może to się komuś podoba, ale dla mnie obraz Jezusa ryczącego ochrypłym głosem "kocham cię" przy akompaniamencie rzęrzących gitar elektrycznych jest mało przekonujący. A sceny gwałtu (reprezentujące świat, który "gwałci" człowieka) możnaby pominąć. Nie wiem czy żeby pokazać miłość Boga do człowieka dobrze jest się odwoływać do najniższych instynktów pokazując krew, agresję, gwałt itd. Z drugiej strony nie potrzebują zdrowi lekarza, tylko chorzy. Trzeba do ludzi mówić takim językim jaki rozumieją. Podsumowując: według mnie jest to chore; ale jeżeli przynosi dobre owoce - to niech tak będzie.


Rozdział VI: Towarzysz podróży

Mam towarzysza podróży. Towarzysz poróży ma na imię Gosia. A zaczęło się to tak:

Gosię znam krótko. Kilka lat temu byliśmy razem na obozie językowym a potem kontakt nam się urwał. Właściwie to go nigdy nie było. Potem spotkałem ją znowu, jakiś tydzień przed wyjazdem. Chciałem ją odwiedzić i pogadać a ponieważ mieszka w miejscu, które było mi po drodze chciałem "zahaczyć" o nią pierwszego dnia wyprawy. Jak wiadomo nic mi z tego nie wyszło. Kiedy wróciłem do domu napisałem jej maila i zaproponowałem, żeby przyjechała na SLOT. Pomysł był absurdalny. Gosia mnie prawie nie zna, o SLOT'cie nic nie wie i nawet nie ma namiotu. Powiedziałem, że mam miejsce w swoim namiocie.

Dlatego kiedy zobaczyłem ją na SLOT'cie wieczorem 17-stego zdębiałem na parę minut, co mi się bardzo rzadko zdarza. Nie moja wina, każdy by zdębiał.

Podczas festiwalu Gosia spała ze mną w namiocie (mówiąc "spała" mam na myśli: spała. Żadnych tam tego-tamtego i tak dalej). A potem pojechaliśmy do jej ciotki do Zielonej Góry.


Rozdział VII: Ciotka z Zielonej Góry

Kraków - Wrocław - Wołów - Lubiąż - Wołów - Zielona Góra. Taka była do tej pory trasa mojej podróży. Dziś jest środa, 21 sierpnia i do końca podróży jeszcze bardzo daleko, bo przez te wszystkie przygody książki jeszcze nie ruszyłem. W tym momencie jestem u ciotki w Zielonej Górze za sprawą mojego nowego towarzysza podróży.

"Ciotka" to określenie umowne. Tak naprawdę jest to rodzina Gosi, na którą składają się 4 osoby (obecnych: 3). Namówiłem Gosię, żeby do niej pojechała, a ona namówiła mnie, żebym jechał tam z nią. Mniej więcej.

Rodzina okazała się bardzo miła i gościnna. W ciągu dwóch dni zdążyliśmy porozmawiać o następujących rzeczach:

  1. O nawadnianiu Omanu (wbrew pozorom temat ciekawy).
  2. O poziomie wody w jeziorze Eire w Australii.
  3. O tym, że w amfitatrze w Zielonej Górze dawniej były koncerty piosenki radzieckiej, a teraz są festiwale piosenki Unii Europejskiej.
  4. O diecie "optymalnej". Polega ona na tym, że trzeba jeść same najbardziej tłuste rzeczy i unikać węglowodanów, gdyż tłuszcz, ponoć, jest podstawowym paliwem organizmu, a cukier się odkłada i jest niezdrowy. Teoria suponuje, iż ci, którzy jedzą potrawy ociekające tłuszczem są zdrowi niczym dęby, podczas gdy ci jedzący "zdrowo" są słabi i chorowici. Trudno mi się z tym zgodzić, bo na przykład moja babcia wsysała w siebie prawie sam tłuszcz, wszystko na talerzu dosłownie w nim pływało, a nie było dnia żeby nie narzekała na boleści, z reguły w kilku miejscach jednocześnie: w wątrobie, w kiszkach, w woreczku żółciowym, w żołądku, w sercu i w czym się tylko da. Pozostanę sceptyczny, pomimo tego, że przekonałem się naocznie, że ta tłusta dieta działa. Mianowicie dziadek owej rodziny miał zbyt wysokie ciśnienie, a odkąd zaczął dietę stosować ciśnienie wróciło do normy. Osobiście uważam, że do uzdrowienia bardziej niż napełnianie się tłuszczem przyczynił się efekt placebo. Ale kto wie. Mnie tam bez różnicy, ja mam swoją dietę. Nazywa się: JCC (jedz co chcesz). Polega na tym, że je się to na co się akurat ma ochotę. Dieta działa - jestem zdrowy.

Tak więc było interesująco. Dziś wieczorem jedziemy dalej: ja i Gosia. Pociąg jest o 12:44 w nocy i jedzie do Szczecina, Świnoujścia i Kołobrzegu. Jedziemy do któregoś z tych miast, jeszcze nie wiemy którego. Mam nadzieję, że tym razem nie będzie się tyle działo dookoła. Muszę mieć spokój i pisać książkę. Gosia przeczytała wszystko co do tej pory napisałem i mówi, że jej się podoba. Fajnie. Mam bodziec do pisania. Jeżeli ktoś z was chciałby być "beta-testerem" "Archipelagu" to nie ma problemu - niech mi da znać.


Rozdział VIII: Nad morzem

Ani Szczecin, ani Świnoujście, ani Kołobrzeg. Najsensowniejszym wyborem okazały się nieoczekiwanie Międzyzdroje.

Międzyzdroje to mała miejscowość na Wyspie Wolin, której mieszkańcy utrzymują się chyba tylko z turystów. Kiedy wysiedliśmy z pociągu zaraz opadło nas jak muchy kilkunastu tubylców oferując pokoje do wynajęcia. Podaż wyraźnie przewyższa popyt. Tyle, że ceny i tak bezsensownie wysokie, mechanizmy rynkowe szwankują w Międzyzdrojach. W całym mieście ceny są powyżej przeciętnej, im bliżej morza tym gorzej. Zawsze mierzę ogólny poziom cen porównując ceny Coca-Coli w puszce. W Międzyzdrojach puszka Coli dochodzi do trzech, trzech i pół złotych.

Z ciekawszych rzeczy w Międzyzdrojach mogliśmy zobaczyć:

  1. Morze, plaża, wydmy i wszystko co z tym się wiąże.
  2. Molo - bardzo ładne.
  3. Promenadę, w której wmurowano odciski łapek najbardziej znanych polskich aktorów.
  4. Koncert "Ich Troje". Nie skorzystaliśmy.
  5. W menu jednego z barów widnieje pozycja: "cycki z kurczaka". Prawda, że to jedna z ciekawszych rzeczy?
  6. Na plaży są palmy, które, gdy się o nich podejdzie, okazuje się, że mają u korzeni gniazdko z prądem.
Z rzeczy, które nas wkurzają pozwolę sobie wymienić:
  1. Rozleniwieni przechodnie, którzy dosłownie pełzają ulicami tempem iście żółwim zmieniając przy tym dwanaście razy na minutę kierunek.
  2. Tłumy turystów pokrywające plażę jak szarańcza.
  3. Grube baby stojące w sklepie lub na środku ulicy w ten sposób, że nikt inny nie może już przejść.
  4. Hordy rozwydrzonych dzieci pętające się pod nogami.
  5. Sprzedawcy łażący po plaży, którzy wrzeszczą co chwilę: "ciepłe naaaleśniki z jagodami!", "pierogi! pierogi domowe!", "pączki, pączki, świeżuteńkie pączki" itp. Właśnie w tym momencie jeden z nich się pojawił. Uwaga, nadchodzi! Przeszedł, koma trzy.
  6. Plażowa dyskoteka, która zwykle jest całkiem w porządku, ale czasem puszcza z głośników taką rąbankę (typu: umta, umta, umta, umta), że nóż się otwiera w kieszeni.

Jesteśmy tu już jakieś cztery czy pięć dni i ogólnie jest bardzo miło. Dzisiaj Gosia jedzie do domu, ma pracę. Ja zostaję, będę ostro pisał. Dotąd napisałem 4 rozdziały. Mało, bardzo mało. Za dużo ciekawych rzeczy dookoła i za dobre towarzystwo. Gosia jest naprawdę dobrym towarzyszem podróży. Nie narzeka, nie spędza dwóch godzin dziennie na malowaniu się, nie kłamie, nie pali, nie jest głupia, nie trajkota przez cały czas jak katarynka, nie jest na diecie, nie myśli ciągle o sobie, nie musi mieć wszystkiego zaplanowanego, nie klnie, umie się bawić i ma poczucie humoru, więc jak widać, rzadkość wśród kobiet. Jeżeli ktoś szuka towarzysza podróży to polecam Gosię.

Na razie nic ciekawego się nie dzieje, co mi odpowiada, bo chciałbym się zabrać wreszcie ostro do pisania książki.

Mały suplement. Sprzedawca pierogów robi wyraźne postępy. Do swoich i tak nieźle brzmiących haseł dorzucił: "Ciepłe pierogi stawiają na nogi" oraz "Słońce, plaża i pierogi". Piątka z marketingu.


Rozdział IX: Powrót

W piątek, trzydziestego sierpnia 2002 roku napisałem ostatnią stronę książki.

Cel wyprawy został osiągnięty!

Muszę przyznać nieskromnie, że książka jest dobra. A raczej będzie dobra, bo czeka mnie jeszcze sporo pracy nad tekstem. Książka składa się z 38 rozdziałów, z ponad 40 tysięcy słów i ponad 220 tysięcy liter.

Wieczorem tego samego dnia wsiadłem do pociągu i wyruszyłem do Krakowa. Właściwie to nie ma o czym mówić, podróż jak podróż. Dwanaście godzin, głucha noc, osiem osób w przedziale, czego chcieć więcej? Piszę o tym dlatego, że uświadomiłem sobie podczas tej podróży czego najbardziej nie lubię podczas jazdy pociągiem. Są to:

  1. Palacze. Nie przejmują się oni zupełnie tymi, którym trują powietrze. Zastanawiam się czasem coby taki ktoś powiedział gdyby połowa pociągu co pół godziny puszczała sobie przez pięć minut bąka. Jak wiadomo ten rodzaj gazu jest przyjemny tylko dla tego, kto go puszcza - podobnie jak z papierosami. Jeden ma przyjemość, reszta raka. Szkoda, że nie umiem tego gazu produkować na zawołanie - za każdym razem gdyby ktoś przy mnie zapalił uraczyłbym go dyfuzją gazu nieco innego rodzaju. Może to by do niego trafiło, bo inne argumenty najczęściej nie dają pozytywnych rezultatów.
  2. Hołota wracająca z tak zwanej "służby" wojskowej. Są to zwykle osoby o tak niskim poziomie moralnym i umysłowym, że brakuje w języku polskim odpowiednich słów, żeby to wiernie oddać. Tym chwastom społeczeństwa też często brakuje odpowiednich słów, dlatego używają języka uniwersalnego, w którym wszystko opisuje się zaledwie kilkoma czasownikami i rzeczownikami. O jaki język i jakie słowa chodzi pozostawiam domysłom czytelnika. Nie wiem kto wymyślił określenie "służba wojskowa". "Służba" to jest akurat najmniej pasujące określenie.
  3. Kibice jadący na mecz. O nich pisałem już wcześniej. Ci przynajmniej tworzą jakąś namiastkę subkultury i mają jakiś - idiotyczny, bo idiotyczny, ale jednak mają - cel w życiu. Sprowadza się on do tego: obić gębę innemu kibolowi, który podobnie jak i oni cierpi na przerost mieśni nad rozumem. Ci - jak miałem okazję się osobiście przekonać - zachowują się względem osób postronnych na ogół neutralnie i czasem nawet sympatycznie na swój wulgarny, niedorozwinięty sposób.
  4. Dresy i podobni. Od nich gorsza jest tylko hołota w mundurach.
  5. Kobiety. Tutaj chciałbym być dobrze zrozumiany. Chodzi mi o pewien rodzaj kobiet, a nie o wszystkie kobiety na ziemi. Uświadomiłem sobie to właśnie w czasie ostatniej podróży. Tak się złożyło, że na korytarzach i w moim przedziale było tego pełno. Miałem wrażenie, że na korytarzu odbywa się pokaz mody. Zgromadzone tam pępki świata płci żeńskiej starały się w możliwe najmniej bezczelny sposób uwydatnić to co uważały w sobie za urodziwe: pół kilowe warstwy pudru na obliczu, a to znów pozostałości po szminkach, kredkach, tuszach i innych przyrządach malarskich we wszystkich kolorach tęczy czy też kolczyki o dziwacznych kształtach zwisające z kawałków obwisłej skóry znajdujących się tam, gdzie normalny człowiek ma uszy. Z czego to wynika? Może z niedowartościowania względem konkurencji ("o nie, tamta baba ma ładniejszy makijaż niż ja!") a może z przewartościowania względem konkurencji ("co za tandetę ta baba ma na sobie"). Tak czy inaczej efekt tego jest z jeden strony żałosny, z drugiej uciążliwy dla innych. Bo to, że myśli toto bez przerwy o sobie, swojej urodzie, swoich uczuciach, swoich zmartwieniach, swoich potrzebach i swoich mankamantach przejawia się między innymi:
    1. długim i szczegółowym mówieniem o sobie do kogoś, kogo to w ogóle nie interesuje.
    2. głośnym mlaskaniem podczas żarcia jabłka (przecież nie wpadnie jej do głowy, że ktoś tego może słuchać, a gdyby nawet to co za różnica, ona, jako centrum wszechświata, ma prawo żreć to jabłko tak jak jej się podoba: mlaskając, cmokając, jęcząc czy stękając)
    3. czytaniem kolorowych, błyszczących pisemek typu "Kosmopolitan", które najpierw wmawiają kobietom, że powinny o sobie myśleć jako o centrum kosmosu a kiedy uwierzą to dalej już można prasować im mózg czymkolwiek, bo wiadomo, że ten rodzaj kobiety kupuje gazety pod wpływem ładnej okładki, a nie wartości artukułów w środku
    4. szczegółowym roztrząsaniem każdej sytuacji kiedy ktoś chce zmienić miejsce, otworzyć okno, zgasić światło, przesunąć zasłony itd. jakby chodziło o deportację nielegalnego imigranta z Kuby.
    Temat ciągnąć można dalej, ale nie czas i miejsce po temu. Z resztą napisano już na ten temat wiele książek, mniej lub bardziej zabawnych, że wymienię tylko znany tytuł "Jak wytrzymać ze współczesną kobietą" Joanny Chmielewskiej lub "Jak wytrzymać ze współczesnym mężczyzną".

Rozdział X: Podsumowanie

Moja dziwna podróż dobiegła końca. Czuję, że należałoby ją w jakiś sposób podsumować. Początkowo chciałem umieścić w tym miejscu mały kosztorys, żeby było wiadomo ile mnie co kosztowało. Ale po namyśle zrezygnowałem z pomysłu, dlatego, że:

  1. Zwykle i tak nikomu się nie chce tego typu rzeczy czytać.
  2. Nie przyda się to nikomu na nic, chyba, że ktoś chciałby wyruszyć w podobną podróż. Ale prawdę mówiąc raczej wątpię, że ktoś taki się znajdzie.
  3. Mało kto w ogóle wchodzi na tę stronę.
  4. Nie chce mi się.

Chciałbym jednak podsumować tą podróż, bo czuję taką potrzebę. Spróbuję to zrobić jakoś ciekawie. Może zacznę od tego, że wymienię jakie koszty poniosłem w tej podróży:

  1. Kupa forsy.
  2. Dwa tygodnie czasu.

Hm, trochę mało. A jakie były korzyści z wyprawy?

  1. Napisałem książkę.
  2. Odwiedziłem ludzi, których już znałem.
  3. Poznałem nowych ludzi.
  4. Zobaczyłem nowe miejsca.
  5. Opaliłem się.
  6. Połaziłem dużo po brzegu morza.
  7. Zjadłem dużo dobrych rzeczy.
  8. Poznałem Gosię, która była moim towarzyszem podróży i przyjacielem.

A czym ta podróż różniła się od poprzedniej?

  1. Jechałem pociągami a nie motorkiem.
  2. Cel był dużo bardziej szczytny.
  3. Znalazłem niespodziewanie towarzysza podróży.
  4. Jadłem dużo arbuzów.
  5. Właściwie przez całą podróż nie było deszczu.
  6. Relacja z tej podróży jest, myślę, dużo lepsza niż z poprzedniej.

Rozdział X i pół: Suplement do podsumowania

Jeszcze tylko mały suplement do podsumowania. Dziś mogę powiedzieć, że książka jest gotowa. Może nie do druku, ale do czytania na pewno. "Archipelag" skończyłem pisać dzisiaj, 16 września 2002 roku. Koniec końców książka ma równo 40 rozdziałów, 51070 wyrazów i 262844 znaków. Gdyby to wydrukować czcionką Times New Roman 16 z pojedynczymi odstępami na papierze A4 to dałoby około 185 stron. Czy książka jest dobra - to się okaże. Zobaczymy jaka będzie opinia "beta-testerów".


Kontakt: Napisz do mnie!

Telefon:501-948-555
Mail:istari@polbox.com
WWW:http://www.tkdami.pl/~martin

Bramka SMS


Martin Lechowicz
istari@polbox.com
ICQ: 45317719